„No to tak wyglądam, jak się zdenerwuję. 😉😊
Śmichy chichy, a ja na serio mam już dość… Dość czytania i słuchania o tym, jak to „przez” szkołę ktoś stracił swoją szansę na milion, jak to szkoła zabiła w nim/w niej poczucie własnej wartości, albo szkoła stanęła mu/jej na drodze do sukcesu.
Na litość boską!
Toksyczni rodzice już byli, więc co jeszcze wymyślą „najwybitniejsi” mówcy i trenerzy tego świata, żeby ludzie dalej uważali się za skrzywdzone przez los, szkołę, system polityczny i Bóg jeden wie co jeszcze ofiary?
Bo przecież oni są tacy wyjątkowi…to tylko ta paskudna szkoła, ten głupi system i ci wredni nauczyciele to wszystko zniszczyli.
Ehhh….
Czy naprawdę, zanim weźmie się taki jeden z drugim czy trzecia z czwartą za siebie, to najpierw zawsze musi być ktoś winny???”
Pisząc już jakiś czas temu ten post na fejsie, zdawałam sobie sprawę z tego, że wielu osobom się narażę. Zarówno tym, którzy nadal czynnie są związani ze szkołą, tj. rodzicom i młodzieży, ale także sporej części środowiska trenerskiego, które cały czas ochoczo głosi, że szkoła zabija w dziecku to co najlepsze i powinna zająć się uczeniem emocji. A te wszystkie biologie, chemie i inne wygibasy? – są zupełnie bezsensowne. Bo nikt się nie zastanowi czego to dziecko uczy się od swoich rodziców, którzy nie radzą sobie sami ze sobą, a co dopiero z dziećmi. Najłatwiej całą odpowiedzialność przerzucić na szkołę.
Wiedziałam, że ten post wzbudzi emocje, jednak napisałam go w pełni świadoma tego co robię, co mówię, a także konsekwencji jakie te słowa ze sobą niosły.
Jak wiadomo, a może i nie, poza tym, że jestem psychologiem, to od prawie 14 lat pracuję w szkole jako nauczyciel języka angielskiego. Wcześniej, całe 12 lat swojego życia (nie wliczając przedszkola i studiów) spędziłam w szkolnej ławce jako uczennica. I od tego pozwolę sobie zacząć swoją historię, od tych pierwszych 12-stu lat w szkolnym mundurku.
Otóż po pierwsze – żyję, co jest dowodem na to, że szkoła mnie nie zabiła. Po drugie – realizuję swoje marzenia i swoją pasję, mimo iż nadal, co jakiś czas, znajdzie się ktoś, komu zaczyna to „przeszkadzać”. Zatem moja kreatywność i wytrwałość też nie ucierpiały.
A przyznaję, bywało różnie i nie zawsze było różowo. Jako córka nauczycielki, w tych zamierzchłych czasach ;), miałam po stokroć gorzej i trudniej aniżeli pozostałe dzieciaki. Po pierwsze dlatego, że mama zawsze wszystko o mnie wiedziała i co istotne, wszystkie informacje docierały do niej z prędkością światła. Pal licho, jak były to pochlebne newsy. Ale tak, mi też zdarzało się czasami coś zbroić. I wtedy nie było zmiłuj, a ja nie mogłam liczyć na to, że pani, w ferworze zajęć, zapomni zadzwonić do rodziców, bo… rodzic był na miejscu.
Po drugie, jako dziecko nauczycielskie, byłam „naznaczona”! Czyli nierzadko traktowana surowiej niż moi rówieśnicy i jak by to tak dyplomatycznie i zgrabnie ująć, z o wiele większą dokładnością przyglądano się moim postępom. A wszystko po to, by nikt nigdy nie mógł nikomu z nauczycieli zarzucić, że choćby w najmniejszym stopniu mnie faworyzuje. I tak było przez 8 lat podstawówki.
Później przyszedł czas na 4-letnie wówczas liceum – nowi ludzie i nowi nauczyciele. Mieszkałam w internacie i wydawać by się mogło – żyć nie umierać. Jednak i tam nie było to wieczne Eldorado mlekiem i miodem płynące. Właśnie w tym okresie na własnej skórze doświadczyłam pierwszego hejtu ze strony „koleżanek”. Wtedy to się tak nie nazywało, ale ich ówczesne działania idealnie wpisują się we wszystkie dzisiejsze hejtowskie standardy. Kiedyś być może opowiem o tym dokładniej. Jednak dziś chcę powiedzieć jedno – mój problem, poza rodzicami, dostrzegł tylko jeden nauczyciel pracujący wówczas w internacie – ówczesny kierownik tego przybytku. To on jako jedyny wyciągnął wtedy do mnie rękę i sprawił, że reszta mojego pobytu tam (ok. 1,5 roku) była przyjemnością i luksusem.
Czy mogłabym, w związku z tymi swoimi doświadczeniami, mieć jakieś zarzuty wobec szkoły, systemu bądź nauczycieli? Oczywiście, że tak! W podstawówce, mimo, że trafiłam naprawdę na fantastycznych nauczycieli, to chociażby z racji „dla zasady” wyżej podniesionej poprzeczki, był moment, że straciłam wiarę w sprawiedliwość i w sens ciężkiej pracy. W liceum, sytuacja z hejtem totalnie zachwiała moim poczuciem własnej wartości. I przyznaję, nie było mi wtedy łatwo. Nie biegałam po korytarzach z uśmiechem od ucha do ucha. Raczej zaciskałam zęby i spuszczałam głowę nie rozumiejąc o co tym laskom w ogóle „kaman”.
Kolejne 14 lat w szkole spędziłam po drugiej stronie biurka. Zawód wybrałam z autentycznej i niekłamanej pasji. I choć do dziś pamiętam jak mi się nogi trzęsły ze strachu pierwszego dnia pracy, to pamiętam też ile radości dawały mi moje pierwsze pedagogiczne sukcesy. Rewelacyjne uczucie, szczególnie, gdy jest się w tak młodym wieku. I wszystko było super, moje zaangażowanie w pracę nie mieściło się na skali, bo było tak ogromne. Inwestowałam swój wolny czas i swoje prywatne pieniądze (to akurat zostało mi do dzisiaj), żeby podnosić jakość swojej pracy. Apele, uroczystości, koncerty, konkursy, wyjazdy, wycieczki, samorząd szkolny – to tylko część z tych zajęć, które, ku zdziwieniu niektórych kolegów i koleżanek, uwielbiałam. Jednak i tu, w pewnym momencie czar prysł. Jako uczennica doświadczyłam hejtu, a w pracy nauczyciela mobbingu – mobbingu w jego najczystszej postaci. I myślę, że dziś już nikomu nie trzeba tego pojęcia wyjaśniać.
W takim razie zapytam ponownie – czy w związku z tym doświadczeniem, mogłabym mieć wobec szkoły jakieś zarzuty? Oczywiście, że tak! Kto doświadczył tego zjawiska, o którym wspominam, ten doskonale wie, z czym to się je. Czy moja pewność siebie w tamtym okresie ucierpiała? Oczywiście, że tak. Czy moje zdrowie w tamtym okresie ucierpiało? Oczywiście, że tak! To nie był najłatwiejszy czas dla mnie.
Czy te wszystkie zdarzenia i sytuacje miały wpływ na to gdzie dzisiaj jestem, co robię i jaka jestem? Po raz kolejny odpowiem – oczywiście, że tak!
Ani pierwsze 12 lat, ani drugie 14 lat nie było idealne. Ani okres podstawówki, ani okres liceum, ani też praca zawodowa nie były i nie są przez cały czas bez zastrzeżeń.
Jednak do głowy by mi nie przyszło, żeby teraz głosić, że to szkoła odpowiada za to jakim jestem człowiekiem i co w swoim życiu osiągnęłam, a czego nie. Że to szkoła jest winna temu jakie decyzje podejmowałam, a jakich nie podjęłam i że generalnie instytucja szkoły jest ble i do kitu. No nie przyszłoby mi to do głowy, bo nie w tym rzecz, żeby całe życie szukać winnych swojego nieszczęścia, ale w tym, żeby zacząć sobie to szczęście organizować.
Na to kim dzisiaj jesteśmy i gdzie jesteśmy wpływ ma cały system, a nie tylko jedna mała jego część. Poza szkołą, należy do niego również rodzina, środowisko lokalne, kościół, znajomi, a w dzisiejszych czasach także social media. I mówienie, że to szkoła zabiła moją kreatywność, bo zmuszano mnie bym uczyła się o pantofelku czy innych mniej lub bardziej dziwnych stworzeniach jest zwyczajnie naciągane.
Ja wiem, że tak jest łatwiej – obciążyć odpowiedzialnością za swoje niepowodzenia szkołę, a następnie, wierząc we własną wyjątkowość, czekać na cud, na gwiazdkę z nieba, na „wybawiciela”, który sprawi, że bez jakiegokolwiek wysiłku ze swojej strony poczujesz się największym bestsellerem tego świata. Jednak tu Cię muszę zmartwić. Otóż w przypadku pracy nad sobą, to nie chodzi o to, żeby było łatwo, bo jeśli jest łatwo, to znaczy, że wcale się nie rozwijasz. Ma być przede wszystkim skutecznie, a to czasami musi poboleć.
Jak już wspominałam, jestem psychologiem, ale także nauczycielem angielskiego i to filologia angielska była moim pierwszym wyborem zaraz po maturze. I wierzcie mi, że nigdy nie wpadłabym na taki „genialny” pomysł, żeby chodzić jedynie na lekcje angielskiego, bo reszta to mi się do niczego nie przyda, bo tylko zabije moją pasję.
Owszem, nie wykorzystuję na co dzień swojej wiedzy na temat pantofelka. Nie przeprowadzam popołudniami eksperymentów chemicznych, a i sinus czy cosinus nie jest mi potrzebny do tego by wykonać podstawowe, niezbędne w codziennym życiu działania matematyczne. To wszystko się zgadza.
Ale na litość boską, zdecydowałam się na liceum ogólnokształcące aspirując do tego, by mieć wiedzę OGÓLNĄ. Gdyby nie biologia, to kto wie, być może do dziś podczas rozmowy o pantofelku, ja odsyłałabym ludzi do CCC.
Szkoła to nie tylko lekcje z konkretnych przedmiotów. Szkoła to także darmowe lekcje życia – lekcje z wchodzenia w nowe relacje, lekcje z ich kończenia, lekcje z cierpliwości i pokory, lekcje z odwagi i przełamywania swoich barier, lekcje z walki o swoje i lekcje z samodyscypliny. To również najlepszy z najlepszych trening charakteru.
I tak! Wszystko, co Cię w niej spotkało miało wpływ na to jakim jesteś teraz człowiekiem. Tak jak miała wpływ rodzina, w której się wychowywałeś/łaś, środowisko, w jakim żyłeś/łaś, Twoi znajomi, kościół czy social media.
I jeśli dochodzisz dziś do wniosku, że coś Ci w Tobie nie pasuje, jeśli uważasz, że mógłbyś być bardziej pewny siebie, bardziej kreatywny, bardziej asertywny, itp., to przestań szukać kogo by tu jeszcze obwinić za to, jaki jesteś, tylko poszukaj ludzi, którzy pomogą Ci się stać takim jakim chcesz być… i po prostu zacznij…zacznij nad tym pracować!