Nie każdy ma ten przywilej, by zacząć jeszcze raz.
Ja miałam. Dostałam szansę, której dziś nie mam prawa zmarnować, choćby nie wiem jak ciężki do udźwignięcia był mój bagaż codziennych doświadczeń.
A nie zawsze jest lekko. I podejrzewam, że akurat Tobie nie muszę tego tłumaczyć, bo skoro tu jesteś, skoro czytasz ten artykuł, to znaczy, że czegoś jednak do pełni szczęścia Ci brakuje. I bardzo możliwe, że póki co, nadal nie wiesz czego. Wiesz natomiast, że problem goni problem, że chwilami masz już tego wszystkiego po dziurki w nosie, że to chyba jakaś cholerna pomyłka Niebios, bo ileż można???
Ja też kiedyś byłam w tym miejscu i wiem doskonale jakie to uczucie. Idziesz ulicą, patrzysz na te wszystkie uśmiechnięte buzie (bo tylko takie wtedy widzisz dzięki „pracy” swojego umysłu) i zastanawiasz się czemu tylko Ciebie to szczęście omija? Co, do cholery, jest z Tobą nie tak?
Odpowiedzi na te pytania szukałam ładnych kilka lat. Tak, wiem, brzmi to z lekka przerażająco. Ale trwało to tyle, bo nikt nie był w stanie przekonać mnie teorią. Bo taki był ze mnie uparty byk, że jak sama nie doświadczę, to za nic w świecie nie uwierzę. Stąd też między innymi moje mocne przekonanie, że aby być dobrym psychologiem i psychoterapeutą, same studia niestety nie wystarczą.
Ale do brzegu – 6 marca 2011r. to dzień, w którym te pytania zadałam sobie po raz pierwszy. To nie znaczy, że wcześniej wszystko było idealnie. Miałam 26 lat, dyplom z filologii angielskiej w ręku, jakiś związek, nie najgorszą pracę, niską pensję nauczyciela kontraktowego i jeszcze wtedy mieszkałam z rodzicami – a więc coś się działo. Ale najwidoczniej wciąż za mało, żeby zmusić mnie do myślenia.
To była niedziela, a dokładnie niedzielny wieczór, ok. godziny 19.00. Byłam już wtedy na pierwszym roku wymarzonej psychologii i po kolejnych weekendowych zajęciach wracałam samochodem z Warszawy do domu. Do dziś pamiętam jak bardzo bolała mnie wtedy głowa. Byłam bardzo zmęczona, a w planach na wieczór było jeszcze sprawdzenie kartkówek. Połowa trasy była już za mną, zjechałam z dwupasmówki i wjechałam na drogę krajową nr 10. O 20.00 miałam być na miejscu. Niestety, nie dojechałam. To była chwila – pobocze, wysepka, znów pobocze, rów… a potem czarna dziura, aż do chwili gdy wylądowałam. Tak, nie pomyliłam się, bo jak się później dowiedziałam z relacji świadków, samochód wybił się z rowu i zanim spadł na drogę, przeleciał kilka metrów między słupem telegraficznym a drzewem.
Trafiłam do płońskiego szpitala i tam usłyszałam diagnozę – złamany kręgosłup z przesunięciem do rdzenia. W przeciągu kilkunastu sekund całe moje życie, tak skrupulatnie zaplanowane, życie z którym na co dzień walczyłam, bo tak wiele spraw nie układało się po mojej myśli, nagle wywróciło się do góry nogami. Już nie musiałam sprawdzać kartkówek, już nie musiałam następnego dnia wstać rano do pracy…a wszystkie plany na najbliższe miesiące stanęły pod znakiem zapytania.
Przez kolejne 7 dni leżę bez ruchu w szpitalnym łóżku. Nie mogę nic jeść, nie mogę pić. Nie mogę nawet zgiąć nogi w kolanie, bo każdy zły ruch może spowodować większe przesunięcie, a tym samym narazić mnie na wózek inwalidzki. Jedyne co mogłam, to zwilżać usta wodą i czekać. Czekać, aż znajdzie się lekarz, który podejmie się operacji mojego kręgosłupa. Cudem, z pomocą dobrych ludzi, po prawie dwóch tygodniach od wypadku, trafiam w końcu na stół operacyjny do szpitala w Konstancinie.
Wynik: siedem tytanowych śrub i dwa pręty w kręgosłupie.
Bolało nieprzyzwoicie. Dostawałam bardzo silne leki przeciwbólowe, jednak i one miały ograniczony czas działania, po którym ból powracał. Podawane były co 4 godziny, ale ich działanie znieczulające mijało już po dwóch. Wtedy płakałam i prosiłam o kolejną dawkę, bo myślałam, że więcej i dłużej nie wytrzymam. Pielęgniarka cierpliwie to znosiła, ale jak to z cierpliwością bywa, też ma swoje granice. Gdy po raz kolejny zanosiłam się od płaczu, błagając o kolejną dawkę morfiny przed czasem, pielęgniarka przyszła do sali, stanęła w drzwiach i powiedziała: „Aniusia, czy mam Cię zaprowadzić do sali obok?” Zapytałam nieco zaskoczona: „A po co?”. Na co ona: „Bo tam leży taki młody chłopak, w Twoim wieku, który bardzo by chciał, żeby go tak bolało, bo on nic nie czuje od szyi w dół”.
Jeśli myślisz, że zdarzył się cud i od tej chwili nagle przestało boleć, to jesteś w błędzie. Dalej bolało – niemiłosiernie. Wydarzył się jednak zupełnie inny cud – dotarło do mnie jak wiele mogłam stracić, jak wiele mam i jak bardzo tego nie doceniałam.
Dostałam drugą szansę. Dziś jestem „poskładana” i znów mogę chodzić, tańczyć, biegać i skakać. Mogę codziennie iść na spacer, bez względu na pogodę i poziom zmęczenia. Dziś mogę robić wszystko to, czego niektórzy już nigdy nie zrobią. I wracając do tego pytania, które zadawałam sobie leżąc na szpitalnym łóżku – „czemu tylko mnie to szczęście omija, czemu ciągle mnie coś takiego spotyka?”, dziś już wiem i mówię to z całą stanowczością, że nie ma ciężaru, którego nie udźwignę, że jeśli pojawia się problem, to ja znajdę jego rozwiązanie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i że wszystkie „trudy i zmartwienia” przestają mieć znaczenie, gdy dociera do Ciebie, że w ciągu kilkunastu sekund mogłeś/łaś nieodwracalnie stracić coś tak ważnego jak zdrowie i sprawność fizyczną.
Oczywiście nie byłabym człowiekiem, gdybym od czasu wypadku ani razu przez te wszystkie lata nie wypowiedziała słów „Dlaczego ja?”, gdybym nie narzekała i nie wątpiła w to, że sobie poradzę. Jak już wcześniej wspomniałam, zrozumienie i pełna odpowiedź na to słynne pytanie przyszła kilka lat później. Ale Ty nie musisz tyle czekać.
Dlatego za każdym razem, gdy usłyszysz od innych słowa „I Ty to nazywasz problemami???”, nie denerwuj się, że Cię nie rozumieją. Zamiast tego, pomyśl przez chwilę, czy to faktycznie nadal byłby aż taki problem, gdybyś za chwilę usłyszał/a nieodwracalną diagnozę?
Zapytaj sam/a siebie: czy to jest problem, czy może jednak przywilej?